W górach Tajlandii cz.1
Tekst: Kajka wspierana przez Kokosza
Zdjęcia: Kokosz wspierany przez Kajkę
Zdjęcia: Kokosz wspierany przez Kajkę
Tajlandia. To przede wszystkim podróż w czasie, bo przemieszczamy się do roku 2558, liczonego od śmierci Buddy. Wybieramy się w góry na pólnocy kraju, startując od Chiang Mai - Nowego Miasta, osiemsetletniej stolicy nieistniejącego już dziś, starego państwa Lanna (Królestwa Tysiąca Pól Ryżowych). Samorządność zachowywali do lat 30-tych ubiegłego wieku...
Spodziewamy się bajecznych wrażeń - wszak będą gór Tatr, legendaopium - Złoty Trójkat, ogromne jaskinie, wolno żyjace słonie i tradycyjne plemiona, które zdążyły uciec z Chin i Birmy.
Lotnisko jest małe i sprawnie zorganizowane, więc odbieramy samochód, ładujemy internet do różowej tabletki i wyruszamy w drogę. Ruch lewostronny, kierunkowskaz zamieniony z wycieraczkami. Pierwsze dni spędzimy na aklimatyzacji w Chiang Mai, choć dla ciszy zamieszkalismy pod miastem. I słusznie, zz zzzzzzzbo miasto, choć oficjalnie nie takie wielkie, jest zatłoczone i zasmogowane.
Skojarzenie starego centrum z opisem Przemyśla w Monachomachii Krasickiego wręcz się narzuca - "Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki". Co krok jest świątynia buddyjska, każda piękna i szlachetna, dodatkowo przy co drugim domu stoi ofiarnik, kapliczka, w ktrej na codzień zostawia się dary duchom. Centrum przyjemnie się zwiedza na piechotę, świątynie nie są tak zapchane jak w Bangkoku, często jest w nich zaledwie kilkanaście osób. Miasto zbudowano na planie kwadratu i otoczono ceglanym murem w XIII wieku - znaczną część tego muru, otoczonego kanałem z wodą, widać do dziś. Część świątyń jest równie stara - Wat Phra Singh ze świętym posągiem Buddy, będącym celem pielgrzymek i Wat Chedi Luang z dostępnym tylko dla mężczyzn kamieniem węgielnym miasta są tego przykładem. W sąsiadujących górach, 10 kilometrów od centrum, znajduje się XIV-wieczna świątynia Wat Doi Suthep. Piękna legenda głosi, iż cudownie znalezioną przez mnicha, a następnie cudownie podwojoną kość Buddy przyniósł do tego miejsca biały słoń, trzykrotnie zatrąbił i padł. Do dziś w stupie świataynnej przechowuje się tą kość i miseczkę Buddy. Dotarcie do tego miejsca jest też niezwykłe, gdyż prawie cała droga odbywa się ostro pod górę i jest pełna takichże zakrętów. Na końcu pozostaje wspinaczka po trzystu stopniach, drogą z murowanym wężem po bokach ... ale droga warta jest widoków.
Góry wokół Chiang Mai są łagodne, porośnięte hodowlaną (banany, palmy) bądź dziką zielenią. Z daleka kojarzą się z naszymi Beskidami, choć pod poniektórymi szczytami postawiono kapliczki, kaplice, świątynki. Zawsze w podobnym, zdobnym, starannym i tradycyjnym stylu, zachwycają z daleka. Wspinamy się do jednej - okazuje się, że to świeżo wybudowana z niedokończonymi zdobieniami świątynia, otaczająca starą kapliczkę.
Jedziemy na północny wschód, do Chiang Rai. Po drodze widzimy ryżowe pola stojące w wodzie i wolno pasące się bawoły. Droga dobra, szeroka, ruch spory, ale poza miastem jest znacznie mniej rowerzystów i skuterów. Zasady ruchu obowiązują raczej jako wskazówka - jeśli nic nie jedzie, to przejeżdża się na czerwonym. Ale trzeba przyznać, że prawie wszyscy kierowcy mają oczy naokoło głowy, więc poczucie bezpieczeństwa jest dosyć duże. Po drodze mijamy gorące źródła, jasno przypominające, że to żywy teren wulkaniczny. Przy źródłach kobiety sprzedają małe bambusowe koszyczki z jajkami różnych ptaków - można je ugotować w źródle.
Chiang Rai jest znacznie mniejsze od Chiang Mai, malowniczo położone nad rzeką, dobrze je się zwiedza na rowerze. Z przyjemnością zwiedzamy Wat Phra Kaew, świątynię, w której w XIV wieku pod wpływem uderzenia pioruna pojawił się Szmaragdowy Budda, oraz nowopowstałą Błękitną Świątynię. Odwiedzamy też superinteresujące Centrum Informacyjne, poświęcone lokalnym mniejszościom i ich historii. Tym niemniej powszechna opinia głosi, że w samym Chiang Rai nie ma nic ciekawego, a najbardziej znane obiekty, Biała Świątynia i Czarny Domek, położone są poza miastem. Te dwa zespoly to tak naprawdę współczesne prowokacje artystyczne. Biała Świątynia, pełna czytelnej symboliki nieba i piekła, zła i oczyszczenia, pychy i popisywania się, może spokojnie konkurować z naszym Licheniem o zaszczytny tytuł kiczu wszech czasów. Najbardziej strojny, złoty budynek, to toaleta publiczna. Strach myśleć, jak będzie wyglądać ten teren, gdy artysta go ukończy.
Czarny Domek to natomiast zespół czterdziestu pawilonów utrzymanych w stylistyce nazwy i pelne atrybutów śmierci: pomalowanych na czarno krokodylich skór, wszelakich rogów, muszli. Na nas obiekt robił wrażenie, jak gdyby artysta błądził pomiędzy ciężką depresją i czarnym humorem.
Stąd już blisko do trójgranicza z Birmą i Laosem, pięknie rozciętego dziesiątą rzeką świata - Mekongiem. Przez lata był to główny punkt handlowy opium, produkowanego w okolicznych górach. Samo opium nie było pewnie takim wielkim problemem, ot, używka jak alkohol czy papierosy, w której, niestety, niektórzy potrafią się zatracić. Problem zaczął się, gdy pod koniec XIX wieku opracowano pochodne opium - morfinę i heroinę. Po Ii wojnie światowej ówczesna królowa, żona panującego do niedawna i uwielbianego przez poddanych króla Bhumibola Adulyadeya, czyli Ramy IX, nakazała wszystkie uprawy maku spalić napalmem. Na pewno zakończyło to dominujacą rolę Tajlandii w produkcji tego narkotyku, choć do dziś w bocznych dolinach górskich znaleźć można ponoć pólka makowe. Dziś na tym rynku dominuje Afganistan, wytwarzający ponad 90% światowej produkcji. I tajemnicą poliszynela jest, kto tą produkcję kontroluje.
Trójgranicze jest malownicze i bez przekraczania granicy widać ustrój panujący w krajach. W Birmie i Laosie widać prawie niezabudowaną przestrzeń, nad która dominują, jak Pałac Kultury im.Józefa Stalina, ogromne kasyna. W Tajlandii brzeg tętni życiem rybaków i przewoźników, sklepików i kafejek, a dominują 1200-letnia świątynia i złoty Budda ...
Chcieliśmy popływać po Mekongu, ale standardowe wycieczki wymagają przekroczenia granicy, lądują na bazarze w Laosie. Ale, jak wszędzie, prawo da się ominąć - za drobną kwotę poprowadzono nas do prywatnej, niewielkiej, za to tradycyjnej łodzi i obwieziono po rzece. Bylo uroczo. Rzeka jest żółtomętna, ciepła, do dziś nie wiemy, dlaczego ludzie się w niej nie kąpią. Nocą małe łodeczki przewożą przemytników i uciekinierów z Laosu i Birmy - Tajlandczycy bronią się przed tym, nasilając kontrole policyjne w rejonie.
Podjeżdżamy do miasteczka Mae Sai, oficjalnego przejścia granicznego z Birmą. Na lokalnym targowisku pełno jest chińskich i birmańskich produktów, w tym bogata oferta tradycyjnej medycyny chińskiej w wersji podstawowej, to jest suszonych roślin i grzybów. Robi wrażenie.
Jedziemy na zachód wzdłuż birmańskiej granicy, w góry. Góry są dalej bardzo beskidzkie, zielone, choć niektóre wyższe zachowały ostre kontury. Całymi dniami toną w mniejszej lub większej mgle, choć świeci słońce - to sprawa wilgotności. Robimy krótki, dwugodzinny spacer ścieżką przez dżunglę do pięknego wodospadu - wśród dwudziestometrowych bambusów, drzew, palm, dzikich bananowców i Bóg wie jeszcze czego. Wśród bambusów czujemy się jak mrówki w trawie ... Mnóstwo ptaków, zresztą jak wszędzie tutaj, słyszymy, choć nie widzimy, też małpy. Potem okazuje się, że takie spacerowe trasy agencje oferują jako "całodzienny trekking w dżungli"... pod takim wodospadem można się też wykąpać, co skwapliwie robimy.
Podjazdy w górach są bardzo ostre, odcinki prostej krótkie, ale jezdnia jest świetnie wyprofilowana. Dobrych mają geodetów ... samochód chwilami z trudnością daje radę, a my widzimy rowerzystę z sakwami jadącego pod górę! Zagadujemy go na przystanku - pot leje się z niego strumieniem - to Brytyjczyk, jadący od pół roku z Mongolii ... na innej górskiej drodze "o 762 zakrętach", jak to ktoś dokładnie policzył, widzimy znaki drogowe informujące o miejscach, gdzie można oczyścić górną część przewodu pokarmowego ... Faktycznie, siedzenie na tylnej kanapie i niepatrzenie do przodu może się niefajnie skończyć. I widać, jak wiele samochodów się zatrzymuje ... udało nam się wjechać jednym ciurkiem.
Odwiedzamy Pai, najbardziej "białe" z odwiedzanych miejsc. Pai, ach, Pai ... To mekka hipisów i to, zwłaszcza wieczorem, jest widoczne. Nie nasza bajka, ale czasem uroczo jest zanurzyć się i w taki tłum. Amerykanie wyraźnie wiedli wyraźnie nutę przewodnią, reszta nacji co najwyżej śpiewała chórki.
Pod Pai jest natomiast piękne miejsce, zwane kanionem Pai, choć wąwozem na pewno nie jest. Właściwie trudno opisać ta formację skalną ... może jako negatyw skałek w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej? Góry magmowe, na tym glina i mała wspinaczka ... urocze miejsce, zwłaszcza że o wschodzie słońca są tam trzy osoby na krzyż ...
Jaskiń w okolicy jest mnóstwo, a jaskinia Tham Lot jest na pewno jedną z piękniejszych. Przeogromne sale, przepływająca przez nie rzeka, po której płynie się na bambusowych czółnach już robią niesamowite wrażenie. A jeśli dodamy niezniszczone formacje stalaktytów, stalaktytów i stalagnatów, w tym 72-metrową kolumnę, to wrażenia są pewnie takie, jakie mieli odkrywcy wielkich europejskich jaskiń w XIX wieku... i pozostaje tylko wiara, że to nie zniszczeje... choć przewodnik oświetla jaskinię lampą naftową ...
Pod Mae Hong Son, pięknej i niewielkiej mieścinie mocno już pachnącej Birmą, do świątyni wiedzie prawie półkilometrowy, bambusowy most. Miękko się ugina i trzeszczy. Takich mostów widzimy wiele, ale ten jest najdłuższy. W okolicy, na ostrym, pełnym zakrętów i długim zjeździe z góry, hamulce odmówiły nam nagle, za to całkowicie, posłuszeństwa. Taki pstryk ... Pewnie sie przegrzały ... w wielu miejscach od zjeżdżających samochodów czuliśmy zapach palonej gumy. Na szczęście Kokoszowi udało się bezpiecznie zatrzymać na ręcznym, a po pół godzinie, gdy hamulce odpoczęły, ruszyliśmy dalej.
W Khun Yuam, na zachodniej granicy z Myamą (Birmą), jest małe muzeum poświęcone przyjaźni tajsko-japońskiej. Pod koniec II wojny na tym terenie toczyły się ciężkie boje japońsko-alianckie. Mnóstwo Japończyków zginęło - w okolicy jest sporo cmentarzyków japońskich - a ci, co przeżyli, często wtopili się w społeczeństwo, pomagając w odbudowie kraju.
Zdobywamy najwyższą górę kraju, Doi Inthanon, mierzący 2565 m.n.p.m. Szczyt nosi nazwę od nazwiska ostatniego króla Lanny, zmarłego w 1897r. Jego prochy pochowane są na samym szczycie, w kapliczce buddyjskiej, grób zdobi jego zdjęcie. Wysokość szczytu brzmi ambitnie, ale na tą górę po prostu wjeżdża się samochodem. Do przejścia pozostaje jakieś 20 metrów w pionie, 100 po prostej. Wokół rosną wysokie drzewa. Co jednak robi szerokość geograficzna ...
Po Lampangiem znajduje się światynia Wat Phra That Lampang Luang, podobno najważniejsza świątynia Północy. Jej początki sięgają X wieku, zachowały się XVII- wieczne malowidła i lekktyka z 2045 (czyli z naszego XVI wieku), szmaragdowy Budda został wykonany - podobno - z tego samego bloku materialu, co ten najsławniejszy, cudem powstały z uderzenia pioruna, w Chiang Rai. Fajne miejsce, dużo bardziej religijne niż turystyczne. Sam Lampang jest niewielki, mało w nim białych. Starówka pełna jest tekowych, bardzo zdobnych domów. Klimatyczne miejsce.
Spodziewamy się bajecznych wrażeń - wszak będą gór Tatr, legendaopium - Złoty Trójkat, ogromne jaskinie, wolno żyjace słonie i tradycyjne plemiona, które zdążyły uciec z Chin i Birmy.
Lotnisko jest małe i sprawnie zorganizowane, więc odbieramy samochód, ładujemy internet do różowej tabletki i wyruszamy w drogę. Ruch lewostronny, kierunkowskaz zamieniony z wycieraczkami. Pierwsze dni spędzimy na aklimatyzacji w Chiang Mai, choć dla ciszy zamieszkalismy pod miastem. I słusznie, zz zzzzzzzbo miasto, choć oficjalnie nie takie wielkie, jest zatłoczone i zasmogowane.
Skojarzenie starego centrum z opisem Przemyśla w Monachomachii Krasickiego wręcz się narzuca - "Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki". Co krok jest świątynia buddyjska, każda piękna i szlachetna, dodatkowo przy co drugim domu stoi ofiarnik, kapliczka, w ktrej na codzień zostawia się dary duchom. Centrum przyjemnie się zwiedza na piechotę, świątynie nie są tak zapchane jak w Bangkoku, często jest w nich zaledwie kilkanaście osób. Miasto zbudowano na planie kwadratu i otoczono ceglanym murem w XIII wieku - znaczną część tego muru, otoczonego kanałem z wodą, widać do dziś. Część świątyń jest równie stara - Wat Phra Singh ze świętym posągiem Buddy, będącym celem pielgrzymek i Wat Chedi Luang z dostępnym tylko dla mężczyzn kamieniem węgielnym miasta są tego przykładem. W sąsiadujących górach, 10 kilometrów od centrum, znajduje się XIV-wieczna świątynia Wat Doi Suthep. Piękna legenda głosi, iż cudownie znalezioną przez mnicha, a następnie cudownie podwojoną kość Buddy przyniósł do tego miejsca biały słoń, trzykrotnie zatrąbił i padł. Do dziś w stupie świataynnej przechowuje się tą kość i miseczkę Buddy. Dotarcie do tego miejsca jest też niezwykłe, gdyż prawie cała droga odbywa się ostro pod górę i jest pełna takichże zakrętów. Na końcu pozostaje wspinaczka po trzystu stopniach, drogą z murowanym wężem po bokach ... ale droga warta jest widoków.
Góry wokół Chiang Mai są łagodne, porośnięte hodowlaną (banany, palmy) bądź dziką zielenią. Z daleka kojarzą się z naszymi Beskidami, choć pod poniektórymi szczytami postawiono kapliczki, kaplice, świątynki. Zawsze w podobnym, zdobnym, starannym i tradycyjnym stylu, zachwycają z daleka. Wspinamy się do jednej - okazuje się, że to świeżo wybudowana z niedokończonymi zdobieniami świątynia, otaczająca starą kapliczkę.
Jedziemy na północny wschód, do Chiang Rai. Po drodze widzimy ryżowe pola stojące w wodzie i wolno pasące się bawoły. Droga dobra, szeroka, ruch spory, ale poza miastem jest znacznie mniej rowerzystów i skuterów. Zasady ruchu obowiązują raczej jako wskazówka - jeśli nic nie jedzie, to przejeżdża się na czerwonym. Ale trzeba przyznać, że prawie wszyscy kierowcy mają oczy naokoło głowy, więc poczucie bezpieczeństwa jest dosyć duże. Po drodze mijamy gorące źródła, jasno przypominające, że to żywy teren wulkaniczny. Przy źródłach kobiety sprzedają małe bambusowe koszyczki z jajkami różnych ptaków - można je ugotować w źródle.
Chiang Rai jest znacznie mniejsze od Chiang Mai, malowniczo położone nad rzeką, dobrze je się zwiedza na rowerze. Z przyjemnością zwiedzamy Wat Phra Kaew, świątynię, w której w XIV wieku pod wpływem uderzenia pioruna pojawił się Szmaragdowy Budda, oraz nowopowstałą Błękitną Świątynię. Odwiedzamy też superinteresujące Centrum Informacyjne, poświęcone lokalnym mniejszościom i ich historii. Tym niemniej powszechna opinia głosi, że w samym Chiang Rai nie ma nic ciekawego, a najbardziej znane obiekty, Biała Świątynia i Czarny Domek, położone są poza miastem. Te dwa zespoly to tak naprawdę współczesne prowokacje artystyczne. Biała Świątynia, pełna czytelnej symboliki nieba i piekła, zła i oczyszczenia, pychy i popisywania się, może spokojnie konkurować z naszym Licheniem o zaszczytny tytuł kiczu wszech czasów. Najbardziej strojny, złoty budynek, to toaleta publiczna. Strach myśleć, jak będzie wyglądać ten teren, gdy artysta go ukończy.
Czarny Domek to natomiast zespół czterdziestu pawilonów utrzymanych w stylistyce nazwy i pelne atrybutów śmierci: pomalowanych na czarno krokodylich skór, wszelakich rogów, muszli. Na nas obiekt robił wrażenie, jak gdyby artysta błądził pomiędzy ciężką depresją i czarnym humorem.
Stąd już blisko do trójgranicza z Birmą i Laosem, pięknie rozciętego dziesiątą rzeką świata - Mekongiem. Przez lata był to główny punkt handlowy opium, produkowanego w okolicznych górach. Samo opium nie było pewnie takim wielkim problemem, ot, używka jak alkohol czy papierosy, w której, niestety, niektórzy potrafią się zatracić. Problem zaczął się, gdy pod koniec XIX wieku opracowano pochodne opium - morfinę i heroinę. Po Ii wojnie światowej ówczesna królowa, żona panującego do niedawna i uwielbianego przez poddanych króla Bhumibola Adulyadeya, czyli Ramy IX, nakazała wszystkie uprawy maku spalić napalmem. Na pewno zakończyło to dominujacą rolę Tajlandii w produkcji tego narkotyku, choć do dziś w bocznych dolinach górskich znaleźć można ponoć pólka makowe. Dziś na tym rynku dominuje Afganistan, wytwarzający ponad 90% światowej produkcji. I tajemnicą poliszynela jest, kto tą produkcję kontroluje.
Trójgranicze jest malownicze i bez przekraczania granicy widać ustrój panujący w krajach. W Birmie i Laosie widać prawie niezabudowaną przestrzeń, nad która dominują, jak Pałac Kultury im.Józefa Stalina, ogromne kasyna. W Tajlandii brzeg tętni życiem rybaków i przewoźników, sklepików i kafejek, a dominują 1200-letnia świątynia i złoty Budda ...
Chcieliśmy popływać po Mekongu, ale standardowe wycieczki wymagają przekroczenia granicy, lądują na bazarze w Laosie. Ale, jak wszędzie, prawo da się ominąć - za drobną kwotę poprowadzono nas do prywatnej, niewielkiej, za to tradycyjnej łodzi i obwieziono po rzece. Bylo uroczo. Rzeka jest żółtomętna, ciepła, do dziś nie wiemy, dlaczego ludzie się w niej nie kąpią. Nocą małe łodeczki przewożą przemytników i uciekinierów z Laosu i Birmy - Tajlandczycy bronią się przed tym, nasilając kontrole policyjne w rejonie.
Podjeżdżamy do miasteczka Mae Sai, oficjalnego przejścia granicznego z Birmą. Na lokalnym targowisku pełno jest chińskich i birmańskich produktów, w tym bogata oferta tradycyjnej medycyny chińskiej w wersji podstawowej, to jest suszonych roślin i grzybów. Robi wrażenie.
Jedziemy na zachód wzdłuż birmańskiej granicy, w góry. Góry są dalej bardzo beskidzkie, zielone, choć niektóre wyższe zachowały ostre kontury. Całymi dniami toną w mniejszej lub większej mgle, choć świeci słońce - to sprawa wilgotności. Robimy krótki, dwugodzinny spacer ścieżką przez dżunglę do pięknego wodospadu - wśród dwudziestometrowych bambusów, drzew, palm, dzikich bananowców i Bóg wie jeszcze czego. Wśród bambusów czujemy się jak mrówki w trawie ... Mnóstwo ptaków, zresztą jak wszędzie tutaj, słyszymy, choć nie widzimy, też małpy. Potem okazuje się, że takie spacerowe trasy agencje oferują jako "całodzienny trekking w dżungli"... pod takim wodospadem można się też wykąpać, co skwapliwie robimy.
Podjazdy w górach są bardzo ostre, odcinki prostej krótkie, ale jezdnia jest świetnie wyprofilowana. Dobrych mają geodetów ... samochód chwilami z trudnością daje radę, a my widzimy rowerzystę z sakwami jadącego pod górę! Zagadujemy go na przystanku - pot leje się z niego strumieniem - to Brytyjczyk, jadący od pół roku z Mongolii ... na innej górskiej drodze "o 762 zakrętach", jak to ktoś dokładnie policzył, widzimy znaki drogowe informujące o miejscach, gdzie można oczyścić górną część przewodu pokarmowego ... Faktycznie, siedzenie na tylnej kanapie i niepatrzenie do przodu może się niefajnie skończyć. I widać, jak wiele samochodów się zatrzymuje ... udało nam się wjechać jednym ciurkiem.
Odwiedzamy Pai, najbardziej "białe" z odwiedzanych miejsc. Pai, ach, Pai ... To mekka hipisów i to, zwłaszcza wieczorem, jest widoczne. Nie nasza bajka, ale czasem uroczo jest zanurzyć się i w taki tłum. Amerykanie wyraźnie wiedli wyraźnie nutę przewodnią, reszta nacji co najwyżej śpiewała chórki.
Pod Pai jest natomiast piękne miejsce, zwane kanionem Pai, choć wąwozem na pewno nie jest. Właściwie trudno opisać ta formację skalną ... może jako negatyw skałek w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej? Góry magmowe, na tym glina i mała wspinaczka ... urocze miejsce, zwłaszcza że o wschodzie słońca są tam trzy osoby na krzyż ...
Jaskiń w okolicy jest mnóstwo, a jaskinia Tham Lot jest na pewno jedną z piękniejszych. Przeogromne sale, przepływająca przez nie rzeka, po której płynie się na bambusowych czółnach już robią niesamowite wrażenie. A jeśli dodamy niezniszczone formacje stalaktytów, stalaktytów i stalagnatów, w tym 72-metrową kolumnę, to wrażenia są pewnie takie, jakie mieli odkrywcy wielkich europejskich jaskiń w XIX wieku... i pozostaje tylko wiara, że to nie zniszczeje... choć przewodnik oświetla jaskinię lampą naftową ...
Pod Mae Hong Son, pięknej i niewielkiej mieścinie mocno już pachnącej Birmą, do świątyni wiedzie prawie półkilometrowy, bambusowy most. Miękko się ugina i trzeszczy. Takich mostów widzimy wiele, ale ten jest najdłuższy. W okolicy, na ostrym, pełnym zakrętów i długim zjeździe z góry, hamulce odmówiły nam nagle, za to całkowicie, posłuszeństwa. Taki pstryk ... Pewnie sie przegrzały ... w wielu miejscach od zjeżdżających samochodów czuliśmy zapach palonej gumy. Na szczęście Kokoszowi udało się bezpiecznie zatrzymać na ręcznym, a po pół godzinie, gdy hamulce odpoczęły, ruszyliśmy dalej.
W Khun Yuam, na zachodniej granicy z Myamą (Birmą), jest małe muzeum poświęcone przyjaźni tajsko-japońskiej. Pod koniec II wojny na tym terenie toczyły się ciężkie boje japońsko-alianckie. Mnóstwo Japończyków zginęło - w okolicy jest sporo cmentarzyków japońskich - a ci, co przeżyli, często wtopili się w społeczeństwo, pomagając w odbudowie kraju.
Zdobywamy najwyższą górę kraju, Doi Inthanon, mierzący 2565 m.n.p.m. Szczyt nosi nazwę od nazwiska ostatniego króla Lanny, zmarłego w 1897r. Jego prochy pochowane są na samym szczycie, w kapliczce buddyjskiej, grób zdobi jego zdjęcie. Wysokość szczytu brzmi ambitnie, ale na tą górę po prostu wjeżdża się samochodem. Do przejścia pozostaje jakieś 20 metrów w pionie, 100 po prostej. Wokół rosną wysokie drzewa. Co jednak robi szerokość geograficzna ...
Po Lampangiem znajduje się światynia Wat Phra That Lampang Luang, podobno najważniejsza świątynia Północy. Jej początki sięgają X wieku, zachowały się XVII- wieczne malowidła i lekktyka z 2045 (czyli z naszego XVI wieku), szmaragdowy Budda został wykonany - podobno - z tego samego bloku materialu, co ten najsławniejszy, cudem powstały z uderzenia pioruna, w Chiang Rai. Fajne miejsce, dużo bardziej religijne niż turystyczne. Sam Lampang jest niewielki, mało w nim białych. Starówka pełna jest tekowych, bardzo zdobnych domów. Klimatyczne miejsce.